Ofiarowany szatanowi, ocalony przez Jezusa |
|
2010-09-06
Od czwartego roku życia słyszałem wewnętrzne głosy. Byłem w stanie
nawiedzenia - mówi Sergiusz Orzeszko, kleryk Instytutu Dobrego
Pasterza.
Jestem synem dyplomaty,
który zaczął karierę w latach 60., dlatego nie przyjąłem chrztu, kiedy byłem
mały. Później dowiedziałem się, że po urodzeniu zostałem rytualnie ofiarowany
szatanowi, bez wiedzy moich rodziców – mówi 34-letni dziś Sergiusz. – Mieszkałem
w Belgii, Francji i we Włoszech, w Rzymie. To Stolica Apostolska, ale ja żyłem
tam w środowisku buddyjskim. Chodziłem do międzynarodowej szkoły. To był tygiel
– wszystkie rasy, wszystkie języki europejskie. Moi koledzy w większości
wierzyli w reinkarnację. Już od 7. roku życia zacząłem sobie zadawać pytania
egzystencjalne i szukałem konkretnych odpowiedzi. Zaangażowałem się w filozofię
buddyjską.
To było połączone z praktykowaniem jednego ze stylów kungfu,
bioenergoterapii i jogi. W wieku 15 lat wystawiłem siebie na próbę. Wprowadziłem
się w stan śpiączki. Człowiek jest świadomy tego, co się dzieje dookoła, ale nie
czuje bólu. W szpitalu przez 8 godzin kłuli mnie, klepali i dziwili się, że nie
reaguję, choć normalnie oddychałem. Tylko serce biło nieco szybciej niż zwykle.
Później zaczęły się poważne problemy. Bo jeśli ktoś angażuje się w jogę
poważnie, to wiąże się to z okultyzmem. Wpadłem w praktyki okultystyczne w
sensie ścisłym. Nie miałem żadnego mistrza. Od szóstego, a nawet od czwartego
roku życia słyszałem wewnętrzne głosy. Byłem w stanie nawiedzenia, miałem
kontakt z duchami. Te duchy mnie instruowały, wdrażały w rzekome tajemnice życia
duchowego.
Głos chce więcej W wieku 16 lat ten głos oczekiwał
ode mnie czegoś więcej niż kontrolowanie ciała. Chciał zrobić ze mnie
potencjalnego zabójcę – osobę zdolną do wykonywania rzeczy, których przeciętny
człowiek nie jest w stanie wytrzymać. To wyglądało jak szkolenie specnazu
(rosyjskich wojsk specjalnych – przyp. J.D.). Tam, prócz zwykłych ćwiczeń
szkolenia, wprowadza się w tajniki technik ściśle związanych z okultyzmem. I
właśnie tak działo się ze mną. To, z czym miałem do czynienia, to był szatan.
Wykorzystał moje problemy w rodzinie i niezliczone kompleksy po to, żeby mną
zawładnąć, stać się dla mnie autorytetem. To bardzo proste – jeżeli człowiek
jest zraniony, nie doświadczył miłości i żyje w grzechu pierworodnym, to ma
naturalną skłonność do czynienia zła.
I generalnie nie jest w stanie
tego powstrzymać. Takie słabe jednostki (a mnie się wydawało, że jestem silny!)
świetnie nadają się do robienia im prania mózgu. I to zły duch robił ze mną do
czasu, gdy osiągnąłem 17 lat. Wtedy stwierdziłem, że nie daje mi to szczęścia.
Że wciąż mam problemy wewnętrzne, kompleksy, brak poczucia bycia kochanym.
Szczęście było dla mnie wtedy czymś absolutnie nieosiągalnym. Mimo że miałem
nadprzyrodzone zdolności. Potrafiłem uzdrawiać (pozornie), wpływać na decyzje i
emocje innych ludzi. Teraz wiem, że to było możliwe pod warunkiem, że taka osoba
nie była w stanie łaski uświęcającej. Bo mdlałem na widok babci modlącej się na
różańcu. Nie chcę mówić o szczegółach, bo boję się, że to może kogoś zachęcić. A
to nie są jakieś sztuczki. To kontakt z bytem duchowym. To sprawa dla
egzorcysty.
Satanista i Bóg dobroci W wieku 17 lat, w średniowiecznym zamku we
Francji, przyznałem się, że w moim życiu nic nie gra. Klęknąłem i powiedziałem:
„Boże, jeśli jesteś, to działaj”. Skąd wiedziałem, że Bóg jest? To nie była
kwestia emocji ani intelektu. Uzyskałem wewnętrzną świadomość, że jest prawda i
że jest Bóg. Mówiłem: „jeżeli jesteś”, ale wiedziałem, że On jest. I
spodziewałem się wewnętrznej odpowiedzi. Nadeszła. Była taka: „Już dłuższy czas
czekałem, żebyś zdecydował się na ten akt pokory. I Ja już ci pomogłem, ale owoc
tej pomocy zobaczysz dopiero za kilka lat”. Wtedy po raz pierwszy w życiu
doświadczyłem, że istnieje Bóg dobroci. Ktoś inny niż głos przemocy, którego
przez tyle lat doświadczałem. Coś, co nie wyzwala lęku, ale koi egzystencjalny
ból. Gdyby nie to, moje życie skończyłoby się samobójstwem.
Odtąd
szukałem Boga dobroci. Mimo to jeszcze przez krótki czas świadomie tkwiłem w
satanizmie – jak alkoholik, który pije, choć już wie, że nie powinien. Nie byłem
gościem, który latał z odwróconym krzyżem w czarnych portkach, żeby straszyć
ludzi. Chodziłem w dobrze skrojonym garniturku. Tacy są prawdziwi sataniści – i
oni są niebezpieczni. Potem się uspokoiłem. Byłem obojętny, zmęczony życiem. W
wieku 20 lat wróciłem do Polski. Studiując fizjoterapię, poznałem krisznowców.
Wiele mówili o reinkarnacji i Bogu dobroci. Tak, to musi być wspólnota,
na którą czekałem – pomyślałem. Byłem w niej 3 lata. Po tym czasie nie dało się
już ze mną żyć. Bo gdy guru powiedział, że moja narzeczona je mięso, więc jest
nieczysta i nie może być moją żoną, to się spakowałem i wyjechałem do aśramu w
Mysiadle koło Warszawy, żeby przygotowywać się do kapłaństwa (w rozumieniu
krisznowców). Dla narzeczonej to był szok. Znalazła krisznowców na liście sekt.
Poprosiła mnie przed rozstaniem o ostatnią przysługę – żebym spotkał się z
dominikanką s. Michaelą Pawlik. To był czas, gdy widziałem jeszcze aurę. A aura
narzeczonej, proszącej o to spotkanie, miała tak niezwykły kolor, że
stwierdziłem, że to musi być coś ważnego.
Okaleczenia, orgie,
narkotyki Mieliśmy z s. Michaelą 2-godzinną merytoryczną rozmowę. Ona
była 13 lat w Indiach jako świecka pielęgniarka. Miała dostęp do świątyń.
Widziała rytuały. Pacjenci opowiadali jej, jak wygląda ich religia i jak
doktrynalnie usprawiedliwia okaleczanie dzieci, orgie sakralne i stosowanie
narkotyków, które rzekomo pobudzają do uzyskania wyższej świadomości. To była
inna twarz hinduizmu od tej, którą znamy z mediów. Od s. Michaeli
dowiedziałem się, że jestem we wspólnocie, która stosuje synkretyzm religijny,
tzn. zawiera elementy hinduistyczne (waisznawickie), ale też elementy objawienia
Jezusa Chrystusa. Trzeba było zadać sobie pytanie, skąd wzięło się to
połączenie. Okazało się, że krisznowcy ukrywali takie sprawy jak okaleczanie
dzieci. Ukrywali, że wszystkie księgi hinduistyczne zostały zmodyfikowane w XIX
w. za sprawą filozofa i wizjonera Rudolfa Steinera. Zostały z nich wycięte
fragmenty, które były niezręczne z punktu widzenia mentalności europejskiej. To
był dla mnie szok.
Musiałem zweryfikować te informacje. Sprawdziłem to
dzięki pomocy kompetentnych osób. Okazało się, że minione 3 lata mojego życia to
była wielka pomyłka. Siostra opowiedziała mi też, kim jest Jezus. Wtedy
otrzymałem łaskę wiary. Po trzech miesiącach przygotowania otrzymałem chrzest.
Choć byłem przypadkiem nadającym się do egzorcyzmów, nie byłem odrębnie
egzorcyzmowany. To się odbyło przy chrzcie. Złe duchy wyszły wtedy ze mnie jak
cienie – bez bólu. Rozeznałem też, że nie mam powołania do życia w małżeństwie.
Trzy tygodnie przed ślubem musiałem się wycofać. Narzeczonej było ciężko. Mnie
było łatwiej, bo byłem umocniony jakąś specjalną łaską. Pan Bóg pocieszał mnie
wewnętrznie. Ale to nie był taki głos jak te, które słyszałem od dzieciństwa.
Różnica jest ogromna. To różnica między obcowaniem z kimś, kto cię absolutnie
nienawidzi a obcowaniem z kimś, kto jest czystą dobrocią. W pierwszym przypadku,
choćby ten głos był nie wiem jak słodki, to ze strachu ciarki chodzą po plecach.
Ostre jazdy Po trzech latach od nawrócenia przyjęto mnie do
warszawskiego seminarium duchownego. Musiałem mocno pracować nad sobą, bo przez
24 lata żyłem w grzechu, pod wpływem psychicznego przymusu ulegania wadom
moralnym. W dodatku one były we mnie utrwalane poprzez system etyczny, który
mówił mi, że to jest dobre. Gdy człowiek się nawraca, otrzymuje łaskę. Ale ciało
się odzywa. To jest jak z piciem kawy. Piłeś ją całe życie, a tu naraz nic? A z
takimi jak ja sprawy są dużo trudniejsze niż z tą kawą. Po czterech latach
rozeznałem, że jestem powołany do Instytutu Dobrego Pasterza i pracy wśród ludzi
przywiązanych do formy nadzwyczajnej rytu rzymskiego (liturgii łacińskiej). W
tym roku mam otrzymać święcenia diakonatu, a w przyszłym święcenia kapłańskie.
Odszedłem do instytutu z seminarium, otrzymując od wychowawców opinię, że
jestem… normalny. Że miałem ostre jazdy, ale dzięki łasce Bożej udało się to
uleczyć. Życzę tego wszystkim, którzy doświadczyli tego, co ja.
Gość Niedzielny, 5 września 2010
|